a miało być tak pięknie...
miało być dziś słonecznie, miałam iść nad Wisłę pić kawę o wschodzie Słońca niestety, chmury się rozlały zupełnie tak samo jak ja...
— xlenka
miało być dziś słonecznie, miałam iść nad Wisłę pić kawę o wschodzie Słońca niestety, chmury się rozlały zupełnie tak samo jak ja...
— xlenka
problemem byłam problemem jestem problemem będę dopóki będę...
— xlenka
Życie w spektrum wcale nie jest łatwe, gdy ma się do czynienia z ludźmi.¹
Jakiś czas temu (czyli już ponad rok) odkryłam bardzo ciekawą rzecz, znowu coś co ułatwiłoby mi życie. I jak zwykle trochę późno. Ponoć lepiej późno niż wcale. I gdy zaczynałam pisać ten tekst (czyli ponad rok temu!), to tak właśnie myślałam, że teraz już wiem, a skoro wiem – będzie mi łatwiej!
Hurra!
Guzik prawda!
Nic się nie zmieniło, nie będzie łatwiej! Albo raczej zmieniło się na tyle, że jak już wiem co się stało, to mam jeszcze większy meltdown, bo znowu widzę jak bardzo nie potrafię odnaleźć się wśród ludzi.
Chodzi o to, że czasami, z niektórymi ludźmi², od samego początku nie potrafię dojść do porozumienia. Prawie każda rozmowa z taką osobą to praktycznie ciągła irytacja. Do tej pory zawsze myślałam, że coś ze mną jest nie tak (no, właściwie to jest), bo nie potrafię normalnie rozmawiać z ludźmi.
Dotyczy to zarówno kontaktów bezpośrednich jak i tych przez internet. Gdy byłam dzieckiem to często, w odpowiedzi na moją irytację i złość, słyszałam od takiej osoby, że złość piękności szkodzi i tym podobne niezbyt fajne dla mnie teksty. Tak, to irytowało mnie jeszcze bardziej. W kontaktach bezpośrednich zawsze było widać, że taka osoba miała przy tym całkiem dobry humor, co mnie jeszcze bardziej irytowało. Często takie zachowanie doprowadzało mnie do płaczu, albo od razu – co kończyło dalsze „dyskusje”, albo później – w domu, w samotności...
Obecnie jeśli coś takiego mi się przytrafia, to tylko przez internet. Nie mam zbyt dużo kontaktów bezpośrednich z ludźmi, a ci ludzie z którymi się widuję, nie należą do omawianej grupy.
Po takiej rozmowie zawsze najpierw czuję się skrzywdzona. Bo wszystko co robi druga strona odbieram jako atak, wyśmiewanie się ze mnie, poniżanie mnie i to w dodatku publicznie, przy pozostałych znajomych. Bo w dosłownej interpretacji właśnie tak jest. Później przychodzi oświecenie i uczucie kompromitacji, bo znowu nie zrozumiałam o co chodzi. Ale skoro nie potrafię zorientować się o co chodzi w sytuacjach bezpośrednich, to tym bardziej przez internet, bo nie da się tak łatwo wyczuć ani intencji, ani humoru danej osoby. No dobra, może osoby neurotypowe to potrafią. Ja nie potrafię, o czym wielokrotnie się przekonałam.
Oczywiście w nowych socjalach moje drogi bardzo szybko skrzyżowały się z taką właśnie osobą – oł jaeee. Jak zwykle była irytacja i złość, potem żal i smutek, że znowu to się przytrafiło. Było też trochę poczucia winy, że powinnam była się zorientować, że się nakręcam i że nie powinnam była dalej odpowiadać, że znowu kogoś potraktowałam trochę źle, bo zawsze kończy się tym, że poirytowana na maksa zaczynam być po prostu agresywna. A później jest jeszcze meltdown, zawsze. A teraz w zasadzie to nie jeden meltdown, raczej dwa, a potem kolejne, za każdym razem, gdy o tym wspominam. Pierwszy meltdown jest bezpośrednią konsekwencją – czyli wyrządzono mi krzywdę, jak w dzieciństwie, drugi – gdy dotrze do mnie co się naprawdę wydarzyło. Wtedy meltdown jest użalaniem się nad sobą, nad tym jak bardzo nie pasuję do świata.
Dawniej, gdy trafiła się taka osoba, ciężko było się od niej uwolnić, bo to był np. ktoś ze szkoły, a do szkoły chodzić trzeba. W sieci o tyle jest łatwiej, że jak już się człowiek zorientuje, że trafił na taką osobę, to można po prostu taką osobę w jakiś sposób unikać, ignorować, wyciszyć lub całkiem zablokować.
No i właśnie niedawno (ha! znowu – ponad rok temu – fajnie wracać po roku do pisanego tekstu!) rozmawiałam sobie z kimś innym na temat takiego właśnie zachowania ludzi. Pierwsze moje zdziwienie pojawiło się, gdy usłyszałam, że takie osoby robią to specjalnie, po prostu się ze mną droczą. No więc ok, przyjęłam do wiadomości. Pojęcie znam, bo od zawsze mi tłumaczono, gdy z płaczem skarżyłam się na czyjeś zachowanie – no przecież on/oni się z tobą tylko droczą, nic się nie stało... I jakoś sobie szła dyskusja dalej, aż nagle dowiedziałam się, że to droczenie się polega na tym, że obie osoby wiedzą, co się dzieje, obie strony są świadome, że to są tylko żarty. Pewnie dlatego to się nazywa „droczenie się” a nie ,,droczenie kogoś”, czyli czynność wzajemna a nie czynność jednokierunkowa jak np. dręczenie. W przypadku dręczenia jasne jest, że to nie jest akcja wzajemna. Jest dręczyciel i osoba dręczona. Czasami dręczyciel i osoba dręczona to ta sama osoba więc można samemu się czymś dręczyć. Ale jeśli to są dwie różne osoby, to jest to działanie jednostronne i zawsze w jednym kierunku a nie wzajemne. A droczenie się to czynność wzajemna, w dodatku to taka zabawa.
Tylko że dla mnie, to ani nie jest wzajemne ani nie jest zabawne. Bo ja nie wiem, że akurat ten ktoś, to się akurat teraz ze mną droczy! Skąd ja mam takie rzeczy wiedzieć? Najgorsze jest to, że takie osoby bardzo dobrze wiedzą, na jakie tematy jestem bardziej wrażliwa i z premedytacją idą w te tematy, by jak najszybciej doprowadzić do mojej irytacji. A skoro ja nie wiem co się dzieje, to nie ma tu mowy o działaniu wzajemnym, jest tylko działanie jednostronne – jest dręczenie. Bo dla mnie zawsze to wygląda jak dręczenie, zawsze odbieram to jako znęcanie się nade mną. Bo inaczej nie potrafię. A przynajmniej nie od razu. Czasami nigdy nie jestem w stanie osiągnąć tej łaski oświecenia i zorientować się o co chodziło w danej sytuacji, czasami się zorientuję, a czasami, gdy się zacznę żalić, to ktoś mi po prostu to powie. A jak już się dowiem to pojawia się ten drugi meltdown, dużo gorszy niż ten pierwszy.
I teraz pojawia się kolejna dla mnie nowa rzecz. Otóż przed chwilą postanowiłam sobie sprawdzić w sieci czym tak właściwie jest to droczenie się. Pierwszy wyszukany przez wyszukiwarkę nagłówek: Jak droczyć się z facetem, żeby nie zepsuć namiętności? I już wszystko wiem, już nie muszę nigdzie klikać i niczego więcej szukać. Bo te osoby które się ze mną droczyły, to odkąd pamiętam zawsze były osobniki płci przeciwnej. Droczenie się to po prostu rodzaj flirtu – wiadomo, kto się lubi ten się czubi (znowu ten pieprzony zaimek zwrotny się – znowu wzajemność, czyli świadomość, co się dzieje).
Czy ja muszę pisać, że ja nie ogarniam flirtu? No bo jak mam ogarniać skoro wszystko, dosłownie każdą wypowiedź próbuję analizować w znaczeniu literalnym, dosłownym? Czy ja muszę pisać, jak bardzo się w takich sytuacjach kompromituję? Zawsze! Czy muszę pisać, że kiedyś, kogoś, kto płynnie przeszedł od normalnej rozmowy do flirtu, wprost zapytałam „Co ty pierdolisz?”, bo dosłownie przestałam rozumieć o czym ten ktoś mówił?
Tak, muszę! Bo dla osób neurotypowych to nie jest ani typowe ani oczywiste, tak samo jak dla mnie nie jest oczywiste, że ktoś ze mną się tylko droczy.
Rok temu, chciałam zakończyć ten wpis takim retorycznym apelem do fediludzików, że jeśli chcą się ze mną droczyć, to żeby dali mi najpierw znać o tym w DM, co bym z siebie nie robiła idiotki i że wtedy ja też będę się świetnie bawić...
Dziś jestem innego zdania – nie będę się świetnie bawić, bo nie umiem grać we flirt, jakikolwiek, zwłaszcza publicznie...
––– 1. czyli praktycznie zawsze. 2. ha, żeby tylko z niektórymi i żeby tylko czasami... No dobra ale ten konkretny problem to tylko z niektórymi
— xlenka
Byłaś i już Cię nie ma...
— xlenka
I znowu myślę o opuszczeniu moich socjali... Znowu, bo w połowie sierpnia usunęłam swoje konto na mastodonie. Niestety tak już mam. Gdy życie daje mi za mocno w kość, to uciekam od wszystkich. We wrześniu poprosiłam o ,,przywrócenie do życia” mojego starego konta, więc jakoś tam wróciłam. A że życie nie jest fajne, a ludzie tym bardziej, to znów chciałabym się schować przed całym światem. Najlepiej tak, by mnie już nikt nie znalazł.
Nie jest niczym odkrywczym, że nie potrafię się odnaleźć wśród ludzi. A już socjalmedia to coś, czego nie da się ogarnąć w jakikolwiek sposób. A przynajmniej ja tego nie potrafię. Ostatnio natknęłam się na komentarz typu ,,to nie twój stoliczek, więc się nie wtrącaj do dyskusji” a później jeszcze, że ,,jak ktoś ma chorobę morską to nie pcha się na statek”. Nie brałam udziału w tamtej dyskusji, ale były to osoby znajome, z którymi raz na jakiś czas rozmawiam i ogólnie mam z nimi jakiś kontakt.
No więc ja już od dawna nie wędruję po ,,obcych” stoliczkach. To znaczy, nie odzywam się za bardzo pod postami innych ludzi. Ograniczam się do kilku osób, uznanych przeze mnie za ,,w jakimś stopniu bezpieczne”. Siedzę głównie przy ,,swoim” stoliczku i jak ktoś się odezwie do mnie to odpowiadam. I, wbrew temu co myśli sobie osoba, która wspomniała o unikaniu niebezpiecznych miejsc, wydaje mi się, że mój ,,własny” stoliczek też nie jest dla mnie bezpieczny. Bo co z tego, że ja unikam osób, które dla mnie stanowią zagrożenie. Korzystając z analogii do choroby morskiej. Ja mam chorobę morską, dlatego nie zapuszczam się w morze. Ale ci, co nie mają choroby morskiej i pływają sobie po tym morzu, nie mają też choroby lądowej, więc nie unikają miejsc w których ja bywam. W szczególności nie unikają mnie, bo im nie zagrażam w żaden sposób. Zazwyczaj osoby, których z jakichś powodów unikam, nie mają żadnych oporów, żeby odzywać się do mnie. A to dla mnie oznacza ryzyko. Bo nawet gdy mam w nazwie tęczową nieskończoność, to i tak większość osób na to nie zwraca uwagi albo nie mają pojęcia z czym to się wiąże. Pomijam ludzi, którym się po prostu nie chce, oprócz nich są jeszcze tacy, którzy zapominają. Spotkałam się też z osobą, która wiedząc, że jako autystka mam problem z ironią i sarkazmem ,,pozwoliła sobie na odrobinę ironii”. No bo dlaczego nie...
W cuda nie wierzę, w ludzi tym bardziej... Dlatego bezpiecznym miejscem dla mnie jest moja własna szafa. Powinnam tam sobie siedzieć, nie wychylać się i tylko kilku osobom dać namiary na tę moją szafę w nadziei, że o mnie nie zapomną i czasem się odezwą...
— xlenka
moi bliscy usłali mi życie różami stąpam więc teraz boso po drogach usłanych kolcami
— xlenka
Moim nieodłącznym towarzyszem życia zawsze był chaos. Czasami mniejszy, czasami większy, ale zawsze był. I choćbym nie wiem jak bardzo się starała, to nigdy nie potrafiłam sobie odpowiednio zaplanować i poukładać ani dnia ani tygodnia. W zasadzie jedyny czas kiedy moje życie było w jakiś sposób regularne to czas szkoły, studiów i te kilka lat pracy. Jak widać, była to regularność narzucona z zewnątrz, do której potrafiłam się jakoś dostosować. Nie zawsze perfekcyjnie, ale w jakimś stopniu mi się udawało, przynajmniej jeśli chodzi o obecność. Sama z siebie jednak nie potrafiłam nigdy wprowadzić żadnej rutyny. I nie chodzi tu o brak umiejętności zaplanowania sobie dnia czy tygodnia pracy. O nie, plany to ja potrafię robić. Problem zaczyna się z ich realizacją.
Dzieje się tak, gdyż nie potrafię w żaden sposób odnaleźć się w czasie. Nie wiem dlaczego, ale nie potrafię odpowiednio zgrać czynności z czasem. Np. jak mam gdzieś być o konkretnej godzinie to albo jestem dużo za wcześnie, albo biegnę na ostatnią chwilę. Nie trudno zauważyć, że marnuję sporo czasu wiecznie gdzieś na coś czekając. Drugą rzeczą, która utrudnia mi realizację planów jest jakieś wewnętrzne coś, nie wiadomo co, które siedzi sobie we mnie i jak tylko sobie postanowię, że zrobię jakąś rzecz, to automatycznie to coś sprawia, że nie jestem w stanie zrealizować zaplanowanej rzeczy. Nie wiem co to jest i z czego wynika. Najbardziej oczywiście owo coś przeszkadzało mi przed wszelkiego rodzaju egzaminami, kiedy ważne było zaplanowanie sobie nauki.
Jak tak sobie patrzę z perspektywy czasu i analizuję swoje życie, to okazuje się, że nigdy tak naprawdę nie uczyłam się do egzaminów. Ani do matury, ani na studiach. Akurat jeśli chodzi o egzaminy typu matura i sesje na studiach, to oprócz braku umiejętności zrealizowania planu nauki/powtórek, czynnikiem utrudniającym był stres i presja czasu. Im bliżej egzaminu tym większa niemoc zrobienia czegokolwiek. Dlatego mój sukces na egzaminach nieodzownie związany był z regularnym uczęszczaniem na zajęcia i samodzielną pracą w ich trakcie a także samodzielnym wykonywaniem tzw. prac domowych czy robieniem po prostu w domu dodatkowych zadań, bo najzwyczajniej w świecie sprawiało mi to przyjemność. Jak się można domyślić, jeśli czegoś nie lubiłam to miałam problem.
Z powodu tego wewnętrznego czegoś, czasami łatwiej zrobić mi coś spontanicznego, niż zrealizować plan. Czyli wypisz, wymaluj chaos.
Pomijam już rzeczy typu, zaczynam robić jedną rzecz, a kończę zupełnie z czymś innym, bo akurat coś zobaczyłam, usłyszałam itp... Kolejny temat rzeka a raczej łańcuszek czynności, nie do końca powiązanych ze sobą.
Ale ten chaos to nie tylko trudności w takim, codziennym funkcjonowaniu. To także trudności na mojej drodze do odnalezienia siebie. Bo ten wszechobecny w moim życiu chaos sprawiał, że przez długi czas nijak nie potrafiłam odnaleźć w sobie spektrum autyzmu, o którym wcześniej wielokrotnie słyszałam i próbowałam nawet czegoś o spektrum szukać ale odbijałam się za każdym razem od rutyny, której u mnie nie mogłam po prostu dostrzec w żaden sposób.
Gdy odkryłam o sobie prawdę, chaos stał się powodem do niepokoju. Bo jak już odkryłam, to szukałam osób podobnych do mnie, między innymi w tych moich socjalmediach. Od dawna miałam jedną koleżankę, dzięki której w zasadzie powoli zaczęłam ruszać temat. Później kolejna osoba z sieci. Co mnie zaczęło niepokoić, to właśnie ich bardzo poukładane życie. Ja takiego nie mam. U mnie rutyna jest, ale na opak. Dotyczy tylko konkretnych rzeczy. A więc jak mam biegać to muszę odstawić w domu cały rytuał przygotowawczy, a jak biegnę, to stałą trasą, z telefonem w ręku, żeby widzieć jakie mam tempo i jaki puls. Gdy tylko GPS przestaje działać, to zaczynam panikować i najczęściej nie jestem w stanie biec. Ale to tylko bieg. Natomiast nie potrafię biegać regularnie np. 3-4 razy w tygodniu. Tego już za wiele. Taka rutyna jest poza moim zasięgiem. I takich przykładów jest pełno. Dana czynność wykonywana wręcz rytualnie, ale bez zachowania regularności w czasie.
Odpowiedź na to jest tylko jedna. Jestem bardziej neuronietypowa, niż mi się wydawało. Spektrum autyzmu to tylko jeden składnik. Jest jeszcze drugi, który zaburza ten pierwszy. W zasadzie one wzajemnie na siebie oddziałują, a raczej na mnie, wprowadzając niemałe zamieszanie, przez które trudno dostrzec i jedno i drugie...
Odkrycie drugiego składnika dało mi chyba upragniony spokój. Taki wewnętrzny. Bo w końcu wszystko pasuje, układa się w jakąś jedną, spójną całość. I nawet gdy nie ułożyłam swojej układanki całkowicie, to i tak jest lepiej. Bo nie czuję już, że mam jakby dwa niepasujące do siebie zestawy puzzli.
Poza tym, już sama świadomość tej całości sprawiła, że w pewnym sensie trochę łatwiej mi w takim codziennym życiu. Bo już nie kopię się sama z sobą, nie próbuję na siłę robić rzeczy wbrew sobie, bo wiem, że to i tak jest bez sensu. I najważniejsze, nie mam już tego uczucia, że zupełnie nigdzie nie pasuję.
Tutaj tym bardziej nie będę robić niczego wbrew sobie. A zatem, w zgodzie ze sobą, wbrew temu co kiedyś pisałam, nie będzie żadnego planu tego miejsca, nie będzie regularnego pisania...
Witam w moim chaosie który tu był, jest i zawsze będzie...
— xlenka
wygląda na to że chyba wróciłam z zaświatów obłędu do świata Nic jeszcze nie w pełni sprawna jeszcze nie w pełni sił wciąż przyczajona czekam na ten właściwy moment by wreszcie zacząć normalnie żyć
— xlenka
Nie ufam nikomu Nie wierzę już w nic Nie umiem marzyć Nie potrafię śnić Nie znam radości Nie wiem jak żyć Nie chcę już kochać Ni kochaną być...
— xlenka
Dawno mnie tu nie było, ale jak widać nadal jestem... Nie wiem tylko, czy to dla mnie dobrze czy źle.
A jestem tu (znowu) z powodu mojego istnienia (albo raczej nie istnienia) w socjalmediach. Właściwie to moja obecność w społeczeństwie sprowadza się już tylko do raczej biernej obecności w jednym serwisie społecznościowym.
Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że osoby w spektrum autyzmu charakteryzują się dużą dosłownością i bezpośredniością zarówno w emisji jak i absorpcji komunikatów wszelakich. Literalne odczytywanie wszystkiego na co się natknę stwarza czasami trochę zamieszania. Szczerze mówiąc trochę już przywykłam, że raz na jakiś czas mam przez to większe bądź mniejsze problemy.
Z powodu nierozumienia czy też własnej niepewności co do zrozumienia tego co czytam, moja aktywność w socjalmediach jest już i tak dość mocno ograniczona. Nie będę się przecież odzywać, jeśli nie wiem o co chodzi. Podobnie w sytuacji, gdy nie mam pewności czy dobrze rozumiem, też wolę siedzieć cicho.
Niestety brak zrozumienia innych, spowodowany literalnym odczytywaniem ich komunikatów, to tylko połowa moich kłopotów związanych z (nie)dosłownym odczytywaniem tego co autor miał na myśli. Okazuje się bowiem, że o ile ja staram się mówić wprost to, co chcę powiedzieć, to druga strona stara się doszukać w moich słowach zupełnie czegoś innego, jakiejś ukrytej treści, niewidocznego wprost przesłania. I nie wiem czy mam po prostu pecha i ludzie z którymi mam akurat kontakt w moich socjalmediach tak właśnie akurat funkcjonują, czy może tak ogólnie funkcjonują socjalmedia, że komunikacja polega na wymianie zdań pełnych aluzji, podtekstów i dwuznaczności, a ja po prostu nie rozumiem socjalmediów. A może tak właśnie funkcjonuje ogólnie pojęte społeczeństwo? Nie wiem.
Tylko jedna rzecz jest tutaj pewna – moja reakcja. A ta, no cóż, sprowadza się do zachowania większej ciszy. W tej chwili praktycznie nie wędruję z komentarzami pod posty innych osób. Bo skoro w miejscu, gdzie podobno odpowiedzi nie mają żadnego znaczenia, bo z definicji są zabawą w luźne skojarzenia i komentarze są zawsze mniej lub bardziej żartobliwe, ktoś zarzuca mi jakieś dziwne intencje, to ja nie wiem gdzie mogłabym swobodnie coś napisać. Tak szczerze mówiąc, miejsce to było jednym z nielicznych, gdzie odzywałam się w miarę regularnie. Takim, gdzie czułam, że nie muszę się niczego obawiać i mogę pisać w miarę swobodnie. Okazuje się, że jednak takim nie było, bo nawet tam, gdzie są żarty, znajdzie się ktoś, kto będzie szukać czegoś innego. I szczerze mówiąc, to do tej pory nie mam pojęcia o co tej osobie chodziło. W tej chwili nie ma to już znaczenia, bo przestałam się tam całkiem odzywać, skoro tam też muszę uważać na słowa.
W zasadzie po tym zdarzeniu całkiem mocno ograniczyłam swoją aktywność. Nadal publikowałam trochę swoich treści, raczej nic nie znaczących typu kotki, kwiatki itp. Głównie jednak podbijałam treści cudze. Co do rozmów z ludźmi, to ograniczyłam się do odpowiedzi tym osobom, które pierwsze odzywały się do mnie pod moimi postami. Sama nie zaczynałam z nikim rozmów, chociaż znalazłam już kilka osób, które uważam za bezpieczne i nie obawiam się aż tak bardzo z nimi rozmawiać. Okazuje się bowiem, że odezwanie się do takiej bezpiecznej osoby nie gwarantuje bezpieczeństwa, o czym przekonałam się dość szybko. W zasadzie od razu, gdy po przerwie w końcu odważyłam się odezwać nie u siebie. Wystarczył jeden komentarz na temat tego, co czuję, żeby na podstawie moich uczuć ktoś obcy sobie powędrował w myślach trochę za daleko i zarzucił mi działanie, o którym nawet nie pomyślałam. Dla mnie to było robienie hałasu o nic, hałasu, którego ja nie lubię, bo nie lubię zwracania na siebie zbyt dużej uwagi. Nie wiem, ale wydaje mi się, że brak motywacji by coś zrobić nie jest z automatu tożsame z zamiarem nie zrobienia tego czegoś. I dotyczy to wszystkich osób a nie tylko ludzi neuronietypowych. I nie będę pisać tutaj, jak wielkim dla mnie stresem było tłumaczenie się z całej tej sytuacji.
Ostatnio coraz częściej zaczynam myśleć nad sensem mojego dalszego istnienia w tych moich socjalmediach. No bo jaki jest sens być w miejscu z ludźmi i powstrzymywać się od rozmawiania z nimi. Z przykrością widzę, że moje zachowanie coraz bardziej zbliża się do tego, jakiego zawsze oczekiwało ode mnie patriarchalne otoczenie, czyli bądź cicho i nie odzywaj się jeśli nikt cię o to nie prosi. I o ile jako dziecko i młoda kobieta tak właśnie się zachowywałam, bo wiecznie ktoś nade mną stał i pilnował, żeby nie było inaczej. O tyle teraz robię to z własnej nieprzymuszonej woli...
— xlenka