W nieskończoności skryta...

Aspołeczna kawiarenka

I znowu myślę o opuszczeniu moich socjali... Znowu, bo w połowie sierpnia usunęłam swoje konto na mastodonie. Niestety tak już mam. Gdy życie daje mi za mocno w kość, to uciekam od wszystkich. We wrześniu poprosiłam o ,,przywrócenie do życia” mojego starego konta, więc jakoś tam wróciłam. A że życie nie jest fajne, a ludzie tym bardziej, to znów chciałabym się schować przed całym światem. Najlepiej tak, by mnie już nikt nie znalazł.

Nie jest niczym odkrywczym, że nie potrafię się odnaleźć wśród ludzi. A już socjalmedia to coś, czego nie da się ogarnąć w jakikolwiek sposób. A przynajmniej ja tego nie potrafię. Ostatnio natknęłam się na komentarz typu ,,to nie twój stoliczek, więc się nie wtrącaj do dyskusji” a później jeszcze, że ,,jak ktoś ma chorobę morską to nie pcha się na statek”. Nie brałam udziału w tamtej dyskusji, ale były to osoby znajome, z którymi raz na jakiś czas rozmawiam i ogólnie mam z nimi jakiś kontakt.

No więc ja już od dawna nie wędruję po ,,obcych” stoliczkach. To znaczy, nie odzywam się za bardzo pod postami innych ludzi. Ograniczam się do kilku osób, uznanych przeze mnie za ,,w jakimś stopniu bezpieczne”. Siedzę głównie przy ,,swoim” stoliczku i jak ktoś się odezwie do mnie to odpowiadam. I, wbrew temu co myśli sobie osoba, która wspomniała o unikaniu niebezpiecznych miejsc, wydaje mi się, że mój ,,własny” stoliczek też nie jest dla mnie bezpieczny. Bo co z tego, że ja unikam osób, które dla mnie stanowią zagrożenie. Korzystając z analogii do choroby morskiej. Ja mam chorobę morską, dlatego nie zapuszczam się w morze. Ale ci, co nie mają choroby morskiej i pływają sobie po tym morzu, nie mają też choroby lądowej, więc nie unikają miejsc w których ja bywam. W szczególności nie unikają mnie, bo im nie zagrażam w żaden sposób. Zazwyczaj osoby, których z jakichś powodów unikam, nie mają żadnych oporów, żeby odzywać się do mnie. A to dla mnie oznacza ryzyko. Bo nawet gdy mam w nazwie tęczową nieskończoność, to i tak większość osób na to nie zwraca uwagi albo nie mają pojęcia z czym to się wiąże. Pomijam ludzi, którym się po prostu nie chce, oprócz nich są jeszcze tacy, którzy zapominają. Spotkałam się też z osobą, która wiedząc, że jako autystka mam problem z ironią i sarkazmem ,,pozwoliła sobie na odrobinę ironii”. No bo dlaczego nie...

W cuda nie wierzę, w ludzi tym bardziej... Dlatego bezpiecznym miejscem dla mnie jest moja własna szafa. Powinnam tam sobie siedzieć, nie wychylać się i tylko kilku osobom dać namiary na tę moją szafę w nadziei, że o mnie nie zapomną i czasem się odezwą...

xlenka

róża

moi bliscy usłali mi życie różami stąpam więc teraz boso po drogach usłanych kolcami

xlenka

Chaos

Moim nieodłącznym towarzyszem życia zawsze był chaos. Czasami mniejszy, czasami większy, ale zawsze był. I choćbym nie wiem jak bardzo się starała, to nigdy nie potrafiłam sobie odpowiednio zaplanować i poukładać ani dnia ani tygodnia. W zasadzie jedyny czas kiedy moje życie było w jakiś sposób regularne to czas szkoły, studiów i te kilka lat pracy. Jak widać, była to regularność narzucona z zewnątrz, do której potrafiłam się jakoś dostosować. Nie zawsze perfekcyjnie, ale w jakimś stopniu mi się udawało, przynajmniej jeśli chodzi o obecność. Sama z siebie jednak nie potrafiłam nigdy wprowadzić żadnej rutyny. I nie chodzi tu o brak umiejętności zaplanowania sobie dnia czy tygodnia pracy. O nie, plany to ja potrafię robić. Problem zaczyna się z ich realizacją.

Dzieje się tak, gdyż nie potrafię w żaden sposób odnaleźć się w czasie. Nie wiem dlaczego, ale nie potrafię odpowiednio zgrać czynności z czasem. Np. jak mam gdzieś być o konkretnej godzinie to albo jestem dużo za wcześnie, albo biegnę na ostatnią chwilę. Nie trudno zauważyć, że marnuję sporo czasu wiecznie gdzieś na coś czekając. Drugą rzeczą, która utrudnia mi realizację planów jest jakieś wewnętrzne coś, nie wiadomo co, które siedzi sobie we mnie i jak tylko sobie postanowię, że zrobię jakąś rzecz, to automatycznie to coś sprawia, że nie jestem w stanie zrealizować zaplanowanej rzeczy. Nie wiem co to jest i z czego wynika. Najbardziej oczywiście owo coś przeszkadzało mi przed wszelkiego rodzaju egzaminami, kiedy ważne było zaplanowanie sobie nauki.

Jak tak sobie patrzę z perspektywy czasu i analizuję swoje życie, to okazuje się, że nigdy tak naprawdę nie uczyłam się do egzaminów. Ani do matury, ani na studiach. Akurat jeśli chodzi o egzaminy typu matura i sesje na studiach, to oprócz braku umiejętności zrealizowania planu nauki/powtórek, czynnikiem utrudniającym był stres i presja czasu. Im bliżej egzaminu tym większa niemoc zrobienia czegokolwiek. Dlatego mój sukces na egzaminach nieodzownie związany był z regularnym uczęszczaniem na zajęcia i samodzielną pracą w ich trakcie a także samodzielnym wykonywaniem tzw. prac domowych czy robieniem po prostu w domu dodatkowych zadań, bo najzwyczajniej w świecie sprawiało mi to przyjemność. Jak się można domyślić, jeśli czegoś nie lubiłam to miałam problem.

Z powodu tego wewnętrznego czegoś, czasami łatwiej zrobić mi coś spontanicznego, niż zrealizować plan. Czyli wypisz, wymaluj chaos.

Pomijam już rzeczy typu, zaczynam robić jedną rzecz, a kończę zupełnie z czymś innym, bo akurat coś zobaczyłam, usłyszałam itp... Kolejny temat rzeka a raczej łańcuszek czynności, nie do końca powiązanych ze sobą.

Ale ten chaos to nie tylko trudności w takim, codziennym funkcjonowaniu. To także trudności na mojej drodze do odnalezienia siebie. Bo ten wszechobecny w moim życiu chaos sprawiał, że przez długi czas nijak nie potrafiłam odnaleźć w sobie spektrum autyzmu, o którym wcześniej wielokrotnie słyszałam i próbowałam nawet czegoś o spektrum szukać ale odbijałam się za każdym razem od rutyny, której u mnie nie mogłam po prostu dostrzec w żaden sposób.

Gdy odkryłam o sobie prawdę, chaos stał się powodem do niepokoju. Bo jak już odkryłam, to szukałam osób podobnych do mnie, między innymi w tych moich socjalmediach. Od dawna miałam jedną koleżankę, dzięki której w zasadzie powoli zaczęłam ruszać temat. Później kolejna osoba z sieci. Co mnie zaczęło niepokoić, to właśnie ich bardzo poukładane życie. Ja takiego nie mam. U mnie rutyna jest, ale na opak. Dotyczy tylko konkretnych rzeczy. A więc jak mam biegać to muszę odstawić w domu cały rytuał przygotowawczy, a jak biegnę, to stałą trasą, z telefonem w ręku, żeby widzieć jakie mam tempo i jaki puls. Gdy tylko GPS przestaje działać, to zaczynam panikować i najczęściej nie jestem w stanie biec. Ale to tylko bieg. Natomiast nie potrafię biegać regularnie np. 3-4 razy w tygodniu. Tego już za wiele. Taka rutyna jest poza moim zasięgiem. I takich przykładów jest pełno. Dana czynność wykonywana wręcz rytualnie, ale bez zachowania regularności w czasie.

Odpowiedź na to jest tylko jedna. Jestem bardziej neuronietypowa, niż mi się wydawało. Spektrum autyzmu to tylko jeden składnik. Jest jeszcze drugi, który zaburza ten pierwszy. W zasadzie one wzajemnie na siebie oddziałują, a raczej na mnie, wprowadzając niemałe zamieszanie, przez które trudno dostrzec i jedno i drugie...

Odkrycie drugiego składnika dało mi chyba upragniony spokój. Taki wewnętrzny. Bo w końcu wszystko pasuje, układa się w jakąś jedną, spójną całość. I nawet gdy nie ułożyłam swojej układanki całkowicie, to i tak jest lepiej. Bo nie czuję już, że mam jakby dwa niepasujące do siebie zestawy puzzli.

Poza tym, już sama świadomość tej całości sprawiła, że w pewnym sensie trochę łatwiej mi w takim codziennym życiu. Bo już nie kopię się sama z sobą, nie próbuję na siłę robić rzeczy wbrew sobie, bo wiem, że to i tak jest bez sensu. I najważniejsze, nie mam już tego uczucia, że zupełnie nigdzie nie pasuję.

Tutaj tym bardziej nie będę robić niczego wbrew sobie. A zatem, w zgodzie ze sobą, wbrew temu co kiedyś pisałam, nie będzie żadnego planu tego miejsca, nie będzie regularnego pisania...

Witam w moim chaosie który tu był, jest i zawsze będzie...

xlenka

powrót

wygląda na to że chyba wróciłam z zaświatów obłędu do świata Nic jeszcze nie w pełni sprawna jeszcze nie w pełni sił wciąż przyczajona czekam na ten właściwy moment by wreszcie zacząć normalnie żyć

xlenka

bezsilność

Nie ufam nikomu Nie wierzę już w nic Nie umiem marzyć Nie potrafię śnić Nie znam radości Nie wiem jak żyć Nie chcę już kochać Ni kochaną być...

xlenka

Literalnie literalna

Dawno mnie tu nie było, ale jak widać nadal jestem... Nie wiem tylko, czy to dla mnie dobrze czy źle.

A jestem tu (znowu) z powodu mojego istnienia (albo raczej nie istnienia) w socjalmediach. Właściwie to moja obecność w społeczeństwie sprowadza się już tylko do raczej biernej obecności w jednym serwisie społecznościowym.

Nie będzie odkrywczym stwierdzenie, że osoby w spektrum autyzmu charakteryzują się dużą dosłownością i bezpośredniością zarówno w emisji jak i absorpcji komunikatów wszelakich. Literalne odczytywanie wszystkiego na co się natknę stwarza czasami trochę zamieszania. Szczerze mówiąc trochę już przywykłam, że raz na jakiś czas mam przez to większe bądź mniejsze problemy.

Z powodu nierozumienia czy też własnej niepewności co do zrozumienia tego co czytam, moja aktywność w socjalmediach jest już i tak dość mocno ograniczona. Nie będę się przecież odzywać, jeśli nie wiem o co chodzi. Podobnie w sytuacji, gdy nie mam pewności czy dobrze rozumiem, też wolę siedzieć cicho.

Niestety brak zrozumienia innych, spowodowany literalnym odczytywaniem ich komunikatów, to tylko połowa moich kłopotów związanych z (nie)dosłownym odczytywaniem tego co autor miał na myśli. Okazuje się bowiem, że o ile ja staram się mówić wprost to, co chcę powiedzieć, to druga strona stara się doszukać w moich słowach zupełnie czegoś innego, jakiejś ukrytej treści, niewidocznego wprost przesłania. I nie wiem czy mam po prostu pecha i ludzie z którymi mam akurat kontakt w moich socjalmediach tak właśnie akurat funkcjonują, czy może tak ogólnie funkcjonują socjalmedia, że komunikacja polega na wymianie zdań pełnych aluzji, podtekstów i dwuznaczności, a ja po prostu nie rozumiem socjalmediów. A może tak właśnie funkcjonuje ogólnie pojęte społeczeństwo? Nie wiem.

Tylko jedna rzecz jest tutaj pewna – moja reakcja. A ta, no cóż, sprowadza się do zachowania większej ciszy. W tej chwili praktycznie nie wędruję z komentarzami pod posty innych osób. Bo skoro w miejscu, gdzie podobno odpowiedzi nie mają żadnego znaczenia, bo z definicji są zabawą w luźne skojarzenia i komentarze są zawsze mniej lub bardziej żartobliwe, ktoś zarzuca mi jakieś dziwne intencje, to ja nie wiem gdzie mogłabym swobodnie coś napisać. Tak szczerze mówiąc, miejsce to było jednym z nielicznych, gdzie odzywałam się w miarę regularnie. Takim, gdzie czułam, że nie muszę się niczego obawiać i mogę pisać w miarę swobodnie. Okazuje się, że jednak takim nie było, bo nawet tam, gdzie są żarty, znajdzie się ktoś, kto będzie szukać czegoś innego. I szczerze mówiąc, to do tej pory nie mam pojęcia o co tej osobie chodziło. W tej chwili nie ma to już znaczenia, bo przestałam się tam całkiem odzywać, skoro tam też muszę uważać na słowa.

W zasadzie po tym zdarzeniu całkiem mocno ograniczyłam swoją aktywność. Nadal publikowałam trochę swoich treści, raczej nic nie znaczących typu kotki, kwiatki itp. Głównie jednak podbijałam treści cudze. Co do rozmów z ludźmi, to ograniczyłam się do odpowiedzi tym osobom, które pierwsze odzywały się do mnie pod moimi postami. Sama nie zaczynałam z nikim rozmów, chociaż znalazłam już kilka osób, które uważam za bezpieczne i nie obawiam się aż tak bardzo z nimi rozmawiać. Okazuje się bowiem, że odezwanie się do takiej bezpiecznej osoby nie gwarantuje bezpieczeństwa, o czym przekonałam się dość szybko. W zasadzie od razu, gdy po przerwie w końcu odważyłam się odezwać nie u siebie. Wystarczył jeden komentarz na temat tego, co czuję, żeby na podstawie moich uczuć ktoś obcy sobie powędrował w myślach trochę za daleko i zarzucił mi działanie, o którym nawet nie pomyślałam. Dla mnie to było robienie hałasu o nic, hałasu, którego ja nie lubię, bo nie lubię zwracania na siebie zbyt dużej uwagi. Nie wiem, ale wydaje mi się, że brak motywacji by coś zrobić nie jest z automatu tożsame z zamiarem nie zrobienia tego czegoś. I dotyczy to wszystkich osób a nie tylko ludzi neuronietypowych. I nie będę pisać tutaj, jak wielkim dla mnie stresem było tłumaczenie się z całej tej sytuacji.

Ostatnio coraz częściej zaczynam myśleć nad sensem mojego dalszego istnienia w tych moich socjalmediach. No bo jaki jest sens być w miejscu z ludźmi i powstrzymywać się od rozmawiania z nimi. Z przykrością widzę, że moje zachowanie coraz bardziej zbliża się do tego, jakiego zawsze oczekiwało ode mnie patriarchalne otoczenie, czyli bądź cicho i nie odzywaj się jeśli nikt cię o to nie prosi. I o ile jako dziecko i młoda kobieta tak właśnie się zachowywałam, bo wiecznie ktoś nade mną stał i pilnował, żeby nie było inaczej. O tyle teraz robię to z własnej nieprzymuszonej woli...

xlenka

5.11.2023

To już jest koniec, (znowu) nie ma już nic... Czyli znowu siedzę w domu i znowu utknęłam w miejscu...

Od jakiegoś czasu próbuję tu coś napisać i nic mi nie wychodzi. Mam rozpoczętych kilka tekstów ale nie jestem w stanie ich skończyć. Niby w głowie mam wszystko ułożone i wiem co chcę napisać. Jednak gdy tylko siadam do komputera, pojawia się wszechogarniająca pustka. Nie jestem w stanie zebrać myśli, a jeśli już mi się to jakimś cudem uda, to nie jestem w stanie zamienić ich na mniej lub bardziej losowy ciąg zer i jedynek...

Poza tym, co już mam rozpoczęte, powinnam też napisać jakąś instrukcję obsługi do tego miejsca. Ta instrukcja siedzi mi w głowie praktycznie od początku istnienia tego bloga. Powinnam też podsumować jakoś zakończony we wrześniu rok akademicki. Akurat to podsumowanie jest dość ważne (dla mnie). Wydaje mi się jednak, że musi ono jeszcze trochę poczekać. Nie jestem w stanie w tej chwili zebrać myśli na ten temat. Jak się można domyślić z pierwszego zdania dzisiejszego wpisu, sukcesu nie ma. Albo inaczej, sukces pewien jest (i to jest właśnie ważne), ale nie taki jakiego oczekiwałam. I ten brak oczekiwanego sukcesu muszę jakoś przeboleć. Zwłaszcza, że właśnie rozpoczął się nowy rok akademicki, który już mnie w żaden sposób nie dotyczy.

W moich socjalach też przycichłam. Zmuszam się trochę, żeby czasem się tam odezwać, gdyż zbyt długa przerwa grozi całkowitym odejściem.

Niestety tak już mam, że pojawiam się gdzieś a potem znikam tak samo nagle jak się zjawiłam. I tutaj też to widać. Czasami coś napiszę a czasami panuje tu długa cisza. Taki mały chaos, jak moje życie. Bez żadnego rytmu, bez stałego punktu zaczepienia. Zdaje się, że jedyna powtarzalność w tym moim istnieniu to nastawiana co rano kawiarka...

I chyba w najbliższym czasie nic się tu (ani w moim życiu) nie zmieni, lekki chaos pozostanie...

xlenka

Perspektywa

Funkcjonowanie w mediach społecznościowych jest dla mnie dość trudne.

Zawsze, gdy dołączam do nowej grupy, nie ważne czy wirtualnie czy nie, staram się najpierw trochę przyczaić i poobserwować ludzi i ich zwyczaje. Dopiero gdy się już jako tako oswoję i poznam trochę nowe otoczenie, zaczynam się otwierać i moja aktywność rośnie. Problemem jest oczywiście ekspozycja społeczna, z którą związany jest dość duży jak dla mnie stres. Stres, który później muszę w jakiś sposób odreagować. Stres, który zużywa dość sporo mojej energii. Czasami taka nieoczekiwana ekspozycja społeczna potrafi mnie wyłączyć na resztę dnia.

W moich nowych socjalach wbrew pozorom nadal jestem na etapie oswajania. Idzie mi to dość wolno i polega na obserwowaniu głównie fundacji, organizacji, hasztagów, grup itp. Staram się unikać obserwowania konkretnych osób, bo najczęściej wiąże się to z obserwacją zwrotną, nawet gdy dana osoba ma całkiem sporo followersów i wydawać by się mogło, że nie zwróci uwagi na kogoś takiego jak ja. A tej (nadmiernej) obserwacji zwrotnej chcę właśnie na początku uniknąć. Bo świadomość posiadania jakiejś tam liczby followersów sprawia, że gdzieś tam w głowie siedzi strach, że wszystko co napiszę, dotrze zawsze do jakiejś tam liczby osób. A jeśli ich nawet nie znam, bo jestem nowa, to strach jest jeszcze większy, bo nie mam pojęcia jakiej reakcji mogę się po tych osobach spodziewać.

Opublikowanie czegoś w pełni publicznie niesie ze sobą ryzyko, że pojawią się nowe osoby, które zaczną mnie obserwować. Bo w socjalmediach nigdy nie wiadomo, jaka będzie reakcja na to co napiszesz. Wywołuje to we mnie dodatkowy lęk. Dlatego świadomie ograniczam zasięgi tego, co wrzucam do sieci. To ograniczanie polega między innymi na unikaniu oznaczania moich postów hasztagami, na celowym wrzucaniu tylko części moich postów jako publiczne i widoczne dla całego świata. Czasami publikuję coś, co pojawia się tylko moim znajomym, bo po prostu chcę się trochę wycofać, jakby ukryć w tym całym wirtualnym świecie, jednocześnie nie opuszczając go całkowicie. Całkowite wycofanie się na jakiś czas z obecności w jakimś miejscu grozi (w moim przypadku) opuszczeniem tego miejsca na stałe.

Takie świadome ograniczanie zasięgów jest sprzeczne z tym co robi większość ludzi w socjalmediach, zwłaszcza tzw. influencerom zależy na jak największym zasięgu. Dlatego nikomu nawet nie przyjdzie do głowy, że ja się najzwyczajniej w świecie próbuję mimo wszystko ukrywać. Naturalną reakcją większości osób w socjalmediach jest więc udostępnianie dalej tego, co im się podoba. Dlatego zanim coś puszczę publicznie, długo się nad tym najpierw zastanawiam. Strach przed ekspozycją na nowe, nieznane osoby jest często paraliżujący.

Moje problemy w socjalmediach, oprócz jako takiej komunikacji w zwykłych rozmowach czyli np. trudności albo całkowity brak rozumienia ironii, to również perspektywa, czyli to w jaki sposób patrzę na świat i w jaki sposób odbieram to, co się w moim życiu dzieje. Jeśli więc publikuję jakieś swoje przemyślenia czy też swoje pomysły w socjalmediach, to z założenia są one ukazane z mojej własnej perspektywy. Czyli to, co piszę, uwzględnia w pewien domyślny sposób moje dotychczasowe doświadczenia ze światem, moje przeżycia. Moje posty są zatem umieszczone w jakimś kontekście, którego znajomość pozwala lepiej zrozumieć to, co próbuję akurat przekazać innym. Wydaje mi się, że osoby które mnie obserwują i w miarę czytają to co piszę, powinny bez problemu wyłapać mój kontekst. Dlatego mam mniejsze obawy przed reakcją osób, które już mnie obserwują.

W pełni publiczny post (lub udostępnienie go dalej przez osobę mnie obserwującą) sprawia, że post jest widoczny dla osób, które nigdy wcześniej nie miały ze mną kontaktu. Nawet jeśli takie osoby zerkną na mój profil to i tak nie będą znać w pełni kontekstu, w jakim post się ukazał, a kontekst ten jest ściśle związany z moją neuronietypowością.

Post staje się więc oderwanym od kontekstu własnym bytem. Jego interpretacja zależy od tego, kto go czyta. Bo każdy, dosłownie każdy, kto czyta takiego posta, interpretuje go na swój własny sposób, który zależy od jego perspektywy, od tego w jaki sposób obserwuje i uczestniczy w życiu społecznym, od tego jak doświadcza tego życia. Bo każdy ma swój własny, unikatowy bagaż doświadczeń stąd interpretacji takich jest tyle ile osób. A to stwarza kolejne pole do nieporozumień.

Dziś przypadkiem wyprodukowałam bardzo popularnego (jak na mnie) posta. Paru osobom mój pomysł się spodobał, innym nie. Wydaje mi się, że nikt z nich nie zrozumiał mojej perspektywy, po prostu dla jednych mój pomysł był zabawny a dla innych nie. Przerażenie moje było więc ogromne, gdy co chwilę dostawałam kolejne powiadomienie w telefonie. Musiałam dość sporo się tłumaczyć a i tak nie wiem czy udało mi się sprawić, by ktokolwiek zrozumiał moją perspektywę. Dla mnie słowa, które dobieram są ważne. Okazuje się, że większość osób jakby część słów pomija, czyta jakby pobieżnie i odczytuje to co chce odczytać. Stąd błędne założenie, że to co chcę zrobić, będzie odbywać się na jakąś masową skalę i będzie uprzykrzać strasznie życie niewinnym ludziom. Prawda jest taka, że opisana przeze mnie sytuacja była dość wyjątkowa więc i realizacja tego co opisałam, także będzie mieć charakter sporadyczny, rzadki i dość wyjątkowy. Ale nikomu chyba takie coś nie przyszło do głowy.

Cała sytuacja skończyła się tym, że zostałam zauważona przez kolejne osoby więc mam nowych followersów. Dlatego znowu gdzieś tam w środku mnie pojawił się strach przed kolejnym odezwaniem się. Bo nowe osoby to znowu jakaś niewiadoma, jakaś niepewność kim one są i jak będą reagować na to co piszę.

No i do końca dnia nie byłam już w stanie nic więcej zrobić...

xlenka

Wieża Babel

Próba funkcjonowania w jakiejkolwiek grupie społecznej to skazywanie się na odwieczne cierpienie. Problemem jest oczywiście komunikacja. Zawsze wydawało mi się, że swój własny język opanowałam całkiem dobrze i potrafię wyrażać się na tyle precyzyjnie, by zostać zrozumianą przez innych. Oczywiście nie piszę tu o kontakcie bezpośrednim, bo z tym bywa różnie i mutyzm czy też ogólnie jakaś dziwna blokada potrafi nieźle namieszać. Ale w wirtualnym świecie, w mediach społecznościowych to chyba powinno działać. Okazuje się jednak, że nie jest to prawdą. I nie bardzo rozumiem dlaczego tak właśnie się dzieje. Bo niby rozmawiam w tym samym języku co inni, ale często efekty takich rozmów nie tylko wyglądają tak, jakby każdy rozmawiał w swoim własnym języku. Czasami wygląda to tak, jakbym odbierała wszystko dokładnie na odwrót. To samo w drugą stronę, jakby inna osoba interpretowała moje słowa dokładnie przeciwnie niż to, co było moim zamiarem.

Dlatego odnoszę wrażenie, że jedyny, bezbolesny sposób istnienia w świecie wirtualnym, to pisanie np. bloga (bez możliwości interakcji z odbiorcą) ewentualnie udostępnianie w socjal-mediach jakichś treści bez wdawania się w jakiekolwiek dyskusje, lajkowanie tego co piszą inni i sporadyczne odpowiadanie na jakieś konkretne pytania. Czyli zero normalnych rozmów, bo te najczęściej kończą się nieporozumieniami albo gorzej... Powinnam więc zachowywać się dokładnie tak, jak tego oczekiwała ode mnie rodzina, gdy mieszkałam jeszcze z rodzicami. Czyli powinnam się nie odzywać, nie wyrażać swoich opinii. Jedyne co mi było wolno w towarzystwie to ładnie wyglądać, ładnie się uśmiechać i ewentualnie przytakiwać innym, gdy powiedzą coś mądrego. Bo dla wszystkich byłam tylko problemem.

Całkiem niedawno założyłam sobie konto na nowej platformie społecznościowej. Wiadomo, muszę jakoś tam zaistnieć, znaleźć swoje miejsce. Od początku jasno mówię, że jestem osobą w spektrum autyzmu. Wydawało mi się, że skoro teraz wiem, na czym polega mój problem, to będzie trochę inaczej, może łatwiej, a może nawet w końcu uda mi się w miarę normalnie funkcjonować w jakiejś grupie.

Niestety, jak zwykle lekko nie jest. Brak rozumienia ironii nadal boli, tak samo jak zawsze. A ludzie lubią ironię. Czasami więc ktoś dostanie ode mnie niezasłużoną zjebkę. I jeśli to tylko jedna zjebka, to jakoś tam wszyscy żyją, ale jeśli się powtarza, to taki ktoś nie ma ochoty ze mną więcej rozmawiać, bo po co się narażać. Po jakimś czasie oczywiście orientuję się, że spieprzyłam sprawę. Nie jest to wcale fajne uczucie, ja też z tego powodu cierpię.

Czasami w tych moich nowych socjalach piszę o konkretnych problemach autystyków, żeby trochę szerzyć wiedzę na ten temat. Zauważyłam, że z jedną (no dobra, nie tylko jedną) osobą ewidentnie mam problem. I gdy ta osoba się znowu odezwała, właśnie pod wątkiem dotyczącym spektrum, i znowu jej nie zrozumiałam, postanowiłam skorzystać z okazji. Napisałam, że nie wiem czy ona tak tylko żartowała, czy to na poważnie. Zaczęłam tłumaczyć, że mam problemy z rozumieniem ironii itp. Wydaje mi się, że nie było tam niczego, co mogłoby kogoś w jakiś sposób urazić, po prostu chciałam wyjaśnić, dlaczego czasami odpowiadam tak a nie inaczej. Reakcja tej osoby była dla mnie szokiem. Wg tej osoby, ludzie mówią o swoim spektrum, ADHD czy innym problemie tylko po to by uciszyć wszystkich dookoła i by móc spokojnie komplikować życie innym. I rozumiem, że ta osoba na początku napisała, że to nie jest pisane ani do mnie ani o mnie. Ale mimo wszystko zabolało i to nawet bardzo. Bo czym ja się niby różnię od innych osób z podobnymi (lub nie) problemami? Niczym. Jestem taka sama jak te wszystkie osoby, które mają odwagę mówić głośno o swoich problemach. Niestety, mówimy chyba jakimś dziwnym językiem, bo osoby bez problemów jakby nie rozumieją tego co próbujemy powiedzieć. Nie rozumieją, że ja nie uciszam innych i że nie chcę nikomu komplikować życia.

Sam fakt, że jestem świadoma swoich ograniczeń, niczego więc tak naprawdę nie zmienia. Nadal dochodzi do nieporozumień, bo to nie tylko ja muszę być świadoma swoich ograniczeń wynikających ze spektrum. To osoby, z którymi wchodzę w interakcje, muszą być także świadome moich ograniczeń i muszą nauczyć się ze mną rozmawiać trochę inaczej niż z innymi osobami i muszą przede wszystkim o tym pamiętać. I jeśli tylko ludzie to zrozumieją i zaakceptują że jestem tylko trochę inna, to okaże się, że ja nie komplikuję nikomu życia, że nie mam wcale takich zamiarów, że można ze mną w miarę normalnie porozmawiać, że nie staram się nikogo obrażać ani nie staram się nikomu dokopać...

Rozumiem jednak, że nie jest łatwo pamiętać, że ktoś nie jest taki jak my i że czasami taki ktoś potrzebuje trochę innego podejścia. I tak szczerze mówiąc to nie mam do nikogo o to pretensji, tak niestety funkcjonuje całe nasze społeczeństwo, czyli z założeniem, że wszyscy są tacy sami i wszyscy mają takie same potrzeby.

Zastanawiam się tylko, po co ja nadal staram się znaleźć jakieś swoje miejsce wśród jakiejś grupy ludzi, skoro wiem, że nie będzie łatwo a sukces też nie jest gwarantowany...

xlenka

$while false; do live; done

Mam wrażenie, że w momencie gdy skończyłam szkołę średnią, moje życie zatrzymało się w miejscu. Od tamtej pory tkwię jakby w nieskończonej pętli, tak jakby ktoś, kto programował moje życie, zapomniał o warunku wyjścia. Ludzie dookoła idą do przodu, znajomi ze szkoły już dawno pokończyli studia, niektórzy zrobili doktoraty i pracują już na habilitacje. Inni mają dobrą pracę i żyją sobie spokojnie. Moje dzieci rosną, jeszcze trochę i będą dorosłe. A ja cały czas stoję w tym samy miejscu.

I choćbym nie wiem jak bardzo się starała to nie potrafię ruszyć dalej.

Zawsze chciałam skończyć studia. Nie jakieś tam pierwsze lepsze, żeby mieć jakiś papierek do CV, ale takie, które będą zgodne z tym co lubię i do czego mam talent.

Dlaczego to dla mnie takie ważne? Bo mam tego pecha być kobietą w spektrum autyzmu, która na dodatek bardzo lubi przedmioty ścisłe i jest w te klocki nawet dobra. A żeby było ciekawiej, to żyję sobie w patriarchalnym świecie więc nie doświadczyłam tego szczęścia, jakim jest samodzielny wybór szkoły średniej zgodny z własnymi zainteresowaniami. Zrobiono to za mnie, bez pytania o zdanie. Dzięki temu mam dyplom technika ekonomisty. Tak wiem, że podstawą w ekonomii jest matematyka więc nie powinnam wcale narzekać. No niby tak, ale jednak nie. Bo matematyka w ekonomii jest ważna, ale dopiero na poziomie uniwersyteckim a nie szkoły średniej. W moim liceum nie było fizyki, chemii ani biologii a matematyka była ograniczona do minimum, bo gdzieś tą ekonomię trzeba było upchnąć w planie lekcji. Przez 4 lata szkoły średniej wystarczająco dobrze znienawidziłam ekonomię, by nawet nie myśleć o dalszej nauce w tym kierunku.

Mimo sprzeciwów (znowu chcieli za mnie wybrać) wybrałam studia na moim wymarzonym kierunku na wydziale fizyki. Ile ja się nasłuchałam, że nie dam sobie rady, że za głupia jestem, że nie miałam ani jednej lekcji fizyki więc po co ja w ogóle tam idę... Jednym słowem, jak zwykle miałam bardzo ciekawe wsparcie ze strony rodziny.

Ku zdziwieniu wszystkich, pierwsze półtora roku zaliczyłam bez większych problemów, wszystko na czas. Jejku, cały pierwszy rok studiów to najcudowniejszy okres w moim życiu. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłam tak szczęśliwa. W końcu poznałam ludzi z którymi coś mnie łączyło, jakieś zainteresowania itp. W tej chwili wiem, że od samego początku borykałam się z trudnościami wynikającymi ze spektrum, ale mimo to dawałam sobie radę.

Rodzina dała mi spokój i już się nie czepiała. Niestety okazało się, że moje szczęście zaczęło bardzo drażnić mojego ówczesnego chłopaka, który nie poszedł na żadne studia. Zamiast tego wybrał pracę. To on był bezpośrednią przyczyną mojego pierwszego wypalenia. Kryzys pojawił się pod koniec drugiego roku, musiałam wziąć urlop dziekański. Po powrocie nie było już tak samo. Ledwie dawałam radę, miałam typowe problemy związane z wypaleniem, czyli selektywna amnezja, trudności w uczeniu się itp.

Dochodzenie do siebie zajęło mi kilka lat. I w tym miejscu kończy się moja pętelka i zaczynam wszystko od nowa. No bo na wydziale fizyki zobaczyłam co mnie ominęło w liceum i poznałam odrobinę informatyki i nie potrafiłam z tego zrezygnować. Więc kolejna próba i kolejna porażka. I kolejne lata wychodzenia z kryzysu. Porażka oczywiście znowu dzięki ludziom, którzy ponoć mnie kochali (kochają). Zadziwiające jest to, że zawsze znajdzie się ktoś, komu przeszkadza moje dążenie do szczęścia, mimo, że to moje dążenie do szczęścia nie stoi w sprzeczności z ich interesem. Nawet jest wręcz przeciwnie, bo jaki jest pożytek z osoby pogrążonej w czymś co wygląda jak depresja...

Rok temu znowu wróciłam do początku mojej ukochanej pętelki. I znowu to samo. Tym razem dużo szybciej. Tym razem nikt szczególnie mi nie przeszkadzał. Już nie musiał. Wystarczył mi mój emocjonalny bagaż z poprzednich prób i jako taka wiedza co mnie czeka. Sama się wykończyłam strachem przed kolejną porażką i tym, że zależało mi jak nigdy dotąd bo i kierunek studiów był dla mnie szczególnie wyjątkowy – matematyka... Wcześniej tylko krążyłam gdzieś wokół tej matematyki, bo nigdy nie miałam odwagi spróbować, bo zawsze uważałam, że matematyka jest dla wybitnych, a ja oczywiście taka nie jestem, bo przecież moi bliscy od dziecka mi to powtarzali, bo wybitni z matematyki to mogą być przecież tylko mężczyźni...

Teraz mam jednak coś, czego wcześniej nie miałam. Wiem skąd się biorą moje wszystkie trudności. Paradoksalnie bycie w spektrum wcale nie jest tym, co mnie zawsze eliminuje ze studiów. Świadomość bycia w spektrum jest bardzo ważna i oczywiście pomaga. Ale tym co mnie naprawdę eliminowało były odwieczne starania moich bliskich, by zrobić ze mnie kogoś, kim nigdy nie byłam, nie jestem i nigdy nie będę. To decydowanie za mnie, co jest dla mnie najlepsze. To wymuszanie bym była ,,normalna”. To w końcu moje odwieczne próby i starania by spełnić oczekiwania neurotypowego świata by móc w nim zaistnieć na takich samych prawach jak osoby neurotypowe. Czyli nic innego, jak życie w fałszu.

Czy w takim razie można to nazwać życiem?

Nie, to nie jest życie. I im szybciej się z tym pogodzę, tym szybciej zacznę żyć. Więc tak, stoję w miejscu, ale nie dlatego, że utknęłam w nieskończonej pętli bez warunku wyjścia. Stoję w miejscu bo moja pętla życia w ogóle się nie wykonuje. Żeby zaczęła się wykonywać muszę zmienić fałsz na prawdę

$while true; do live; done

xlenka