W nieskończoności skryta...

Wieża Babel

Próba funkcjonowania w jakiejkolwiek grupie społecznej to skazywanie się na odwieczne cierpienie. Problemem jest oczywiście komunikacja. Zawsze wydawało mi się, że swój własny język opanowałam całkiem dobrze i potrafię wyrażać się na tyle precyzyjnie, by zostać zrozumianą przez innych. Oczywiście nie piszę tu o kontakcie bezpośrednim, bo z tym bywa różnie i mutyzm czy też ogólnie jakaś dziwna blokada potrafi nieźle namieszać. Ale w wirtualnym świecie, w mediach społecznościowych to chyba powinno działać. Okazuje się jednak, że nie jest to prawdą. I nie bardzo rozumiem dlaczego tak właśnie się dzieje. Bo niby rozmawiam w tym samym języku co inni, ale często efekty takich rozmów nie tylko wyglądają tak, jakby każdy rozmawiał w swoim własnym języku. Czasami wygląda to tak, jakbym odbierała wszystko dokładnie na odwrót. To samo w drugą stronę, jakby inna osoba interpretowała moje słowa dokładnie przeciwnie niż to, co było moim zamiarem.

Dlatego odnoszę wrażenie, że jedyny, bezbolesny sposób istnienia w świecie wirtualnym, to pisanie np. bloga (bez możliwości interakcji z odbiorcą) ewentualnie udostępnianie w socjal-mediach jakichś treści bez wdawania się w jakiekolwiek dyskusje, lajkowanie tego co piszą inni i sporadyczne odpowiadanie na jakieś konkretne pytania. Czyli zero normalnych rozmów, bo te najczęściej kończą się nieporozumieniami albo gorzej... Powinnam więc zachowywać się dokładnie tak, jak tego oczekiwała ode mnie rodzina, gdy mieszkałam jeszcze z rodzicami. Czyli powinnam się nie odzywać, nie wyrażać swoich opinii. Jedyne co mi było wolno w towarzystwie to ładnie wyglądać, ładnie się uśmiechać i ewentualnie przytakiwać innym, gdy powiedzą coś mądrego. Bo dla wszystkich byłam tylko problemem.

Całkiem niedawno założyłam sobie konto na nowej platformie społecznościowej. Wiadomo, muszę jakoś tam zaistnieć, znaleźć swoje miejsce. Od początku jasno mówię, że jestem osobą w spektrum autyzmu. Wydawało mi się, że skoro teraz wiem, na czym polega mój problem, to będzie trochę inaczej, może łatwiej, a może nawet w końcu uda mi się w miarę normalnie funkcjonować w jakiejś grupie.

Niestety, jak zwykle lekko nie jest. Brak rozumienia ironii nadal boli, tak samo jak zawsze. A ludzie lubią ironię. Czasami więc ktoś dostanie ode mnie niezasłużoną zjebkę. I jeśli to tylko jedna zjebka, to jakoś tam wszyscy żyją, ale jeśli się powtarza, to taki ktoś nie ma ochoty ze mną więcej rozmawiać, bo po co się narażać. Po jakimś czasie oczywiście orientuję się, że spieprzyłam sprawę. Nie jest to wcale fajne uczucie, ja też z tego powodu cierpię.

Czasami w tych moich nowych socjalach piszę o konkretnych problemach autystyków, żeby trochę szerzyć wiedzę na ten temat. Zauważyłam, że z jedną (no dobra, nie tylko jedną) osobą ewidentnie mam problem. I gdy ta osoba się znowu odezwała, właśnie pod wątkiem dotyczącym spektrum, i znowu jej nie zrozumiałam, postanowiłam skorzystać z okazji. Napisałam, że nie wiem czy ona tak tylko żartowała, czy to na poważnie. Zaczęłam tłumaczyć, że mam problemy z rozumieniem ironii itp. Wydaje mi się, że nie było tam niczego, co mogłoby kogoś w jakiś sposób urazić, po prostu chciałam wyjaśnić, dlaczego czasami odpowiadam tak a nie inaczej. Reakcja tej osoby była dla mnie szokiem. Wg tej osoby, ludzie mówią o swoim spektrum, ADHD czy innym problemie tylko po to by uciszyć wszystkich dookoła i by móc spokojnie komplikować życie innym. I rozumiem, że ta osoba na początku napisała, że to nie jest pisane ani do mnie ani o mnie. Ale mimo wszystko zabolało i to nawet bardzo. Bo czym ja się niby różnię od innych osób z podobnymi (lub nie) problemami? Niczym. Jestem taka sama jak te wszystkie osoby, które mają odwagę mówić głośno o swoich problemach. Niestety, mówimy chyba jakimś dziwnym językiem, bo osoby bez problemów jakby nie rozumieją tego co próbujemy powiedzieć. Nie rozumieją, że ja nie uciszam innych i że nie chcę nikomu komplikować życia.

Sam fakt, że jestem świadoma swoich ograniczeń, niczego więc tak naprawdę nie zmienia. Nadal dochodzi do nieporozumień, bo to nie tylko ja muszę być świadoma swoich ograniczeń wynikających ze spektrum. To osoby, z którymi wchodzę w interakcje, muszą być także świadome moich ograniczeń i muszą nauczyć się ze mną rozmawiać trochę inaczej niż z innymi osobami i muszą przede wszystkim o tym pamiętać. I jeśli tylko ludzie to zrozumieją i zaakceptują że jestem tylko trochę inna, to okaże się, że ja nie komplikuję nikomu życia, że nie mam wcale takich zamiarów, że można ze mną w miarę normalnie porozmawiać, że nie staram się nikogo obrażać ani nie staram się nikomu dokopać...

Rozumiem jednak, że nie jest łatwo pamiętać, że ktoś nie jest taki jak my i że czasami taki ktoś potrzebuje trochę innego podejścia. I tak szczerze mówiąc to nie mam do nikogo o to pretensji, tak niestety funkcjonuje całe nasze społeczeństwo, czyli z założeniem, że wszyscy są tacy sami i wszyscy mają takie same potrzeby.

Zastanawiam się tylko, po co ja nadal staram się znaleźć jakieś swoje miejsce wśród jakiejś grupy ludzi, skoro wiem, że nie będzie łatwo a sukces też nie jest gwarantowany...

xlenka

$while false; do live; done

Mam wrażenie, że w momencie gdy skończyłam szkołę średnią, moje życie zatrzymało się w miejscu. Od tamtej pory tkwię jakby w nieskończonej pętli, tak jakby ktoś, kto programował moje życie, zapomniał o warunku wyjścia. Ludzie dookoła idą do przodu, znajomi ze szkoły już dawno pokończyli studia, niektórzy zrobili doktoraty i pracują już na habilitacje. Inni mają dobrą pracę i żyją sobie spokojnie. Moje dzieci rosną, jeszcze trochę i będą dorosłe. A ja cały czas stoję w tym samy miejscu.

I choćbym nie wiem jak bardzo się starała to nie potrafię ruszyć dalej.

Zawsze chciałam skończyć studia. Nie jakieś tam pierwsze lepsze, żeby mieć jakiś papierek do CV, ale takie, które będą zgodne z tym co lubię i do czego mam talent.

Dlaczego to dla mnie takie ważne? Bo mam tego pecha być kobietą w spektrum autyzmu, która na dodatek bardzo lubi przedmioty ścisłe i jest w te klocki nawet dobra. A żeby było ciekawiej, to żyję sobie w patriarchalnym świecie więc nie doświadczyłam tego szczęścia, jakim jest samodzielny wybór szkoły średniej zgodny z własnymi zainteresowaniami. Zrobiono to za mnie, bez pytania o zdanie. Dzięki temu mam dyplom technika ekonomisty. Tak wiem, że podstawą w ekonomii jest matematyka więc nie powinnam wcale narzekać. No niby tak, ale jednak nie. Bo matematyka w ekonomii jest ważna, ale dopiero na poziomie uniwersyteckim a nie szkoły średniej. W moim liceum nie było fizyki, chemii ani biologii a matematyka była ograniczona do minimum, bo gdzieś tą ekonomię trzeba było upchnąć w planie lekcji. Przez 4 lata szkoły średniej wystarczająco dobrze znienawidziłam ekonomię, by nawet nie myśleć o dalszej nauce w tym kierunku.

Mimo sprzeciwów (znowu chcieli za mnie wybrać) wybrałam studia na moim wymarzonym kierunku na wydziale fizyki. Ile ja się nasłuchałam, że nie dam sobie rady, że za głupia jestem, że nie miałam ani jednej lekcji fizyki więc po co ja w ogóle tam idę... Jednym słowem, jak zwykle miałam bardzo ciekawe wsparcie ze strony rodziny.

Ku zdziwieniu wszystkich, pierwsze półtora roku zaliczyłam bez większych problemów, wszystko na czas. Jejku, cały pierwszy rok studiów to najcudowniejszy okres w moim życiu. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłam tak szczęśliwa. W końcu poznałam ludzi z którymi coś mnie łączyło, jakieś zainteresowania itp. W tej chwili wiem, że od samego początku borykałam się z trudnościami wynikającymi ze spektrum, ale mimo to dawałam sobie radę.

Rodzina dała mi spokój i już się nie czepiała. Niestety okazało się, że moje szczęście zaczęło bardzo drażnić mojego ówczesnego chłopaka, który nie poszedł na żadne studia. Zamiast tego wybrał pracę. To on był bezpośrednią przyczyną mojego pierwszego wypalenia. Kryzys pojawił się pod koniec drugiego roku, musiałam wziąć urlop dziekański. Po powrocie nie było już tak samo. Ledwie dawałam radę, miałam typowe problemy związane z wypaleniem, czyli selektywna amnezja, trudności w uczeniu się itp.

Dochodzenie do siebie zajęło mi kilka lat. I w tym miejscu kończy się moja pętelka i zaczynam wszystko od nowa. No bo na wydziale fizyki zobaczyłam co mnie ominęło w liceum i poznałam odrobinę informatyki i nie potrafiłam z tego zrezygnować. Więc kolejna próba i kolejna porażka. I kolejne lata wychodzenia z kryzysu. Porażka oczywiście znowu dzięki ludziom, którzy ponoć mnie kochali (kochają). Zadziwiające jest to, że zawsze znajdzie się ktoś, komu przeszkadza moje dążenie do szczęścia, mimo, że to moje dążenie do szczęścia nie stoi w sprzeczności z ich interesem. Nawet jest wręcz przeciwnie, bo jaki jest pożytek z osoby pogrążonej w czymś co wygląda jak depresja...

Rok temu znowu wróciłam do początku mojej ukochanej pętelki. I znowu to samo. Tym razem dużo szybciej. Tym razem nikt szczególnie mi nie przeszkadzał. Już nie musiał. Wystarczył mi mój emocjonalny bagaż z poprzednich prób i jako taka wiedza co mnie czeka. Sama się wykończyłam strachem przed kolejną porażką i tym, że zależało mi jak nigdy dotąd bo i kierunek studiów był dla mnie szczególnie wyjątkowy – matematyka... Wcześniej tylko krążyłam gdzieś wokół tej matematyki, bo nigdy nie miałam odwagi spróbować, bo zawsze uważałam, że matematyka jest dla wybitnych, a ja oczywiście taka nie jestem, bo przecież moi bliscy od dziecka mi to powtarzali, bo wybitni z matematyki to mogą być przecież tylko mężczyźni...

Teraz mam jednak coś, czego wcześniej nie miałam. Wiem skąd się biorą moje wszystkie trudności. Paradoksalnie bycie w spektrum wcale nie jest tym, co mnie zawsze eliminuje ze studiów. Świadomość bycia w spektrum jest bardzo ważna i oczywiście pomaga. Ale tym co mnie naprawdę eliminowało były odwieczne starania moich bliskich, by zrobić ze mnie kogoś, kim nigdy nie byłam, nie jestem i nigdy nie będę. To decydowanie za mnie, co jest dla mnie najlepsze. To wymuszanie bym była ,,normalna”. To w końcu moje odwieczne próby i starania by spełnić oczekiwania neurotypowego świata by móc w nim zaistnieć na takich samych prawach jak osoby neurotypowe. Czyli nic innego, jak życie w fałszu.

Czy w takim razie można to nazwać życiem?

Nie, to nie jest życie. I im szybciej się z tym pogodzę, tym szybciej zacznę żyć. Więc tak, stoję w miejscu, ale nie dlatego, że utknęłam w nieskończonej pętli bez warunku wyjścia. Stoję w miejscu bo moja pętla życia w ogóle się nie wykonuje. Żeby zaczęła się wykonywać muszę zmienić fałsz na prawdę

$while true; do live; done

xlenka

Urlop

Taki może dziwny ten urlop* i pewnie dlatego dziwnie się nawet czuję siedząc od kilku dni w domu bez dzieci. Sytuacja ta jest dla mnie wyjątkowa, bo pierwszy raz, odkąd przyszły na świat moje dzieci (czyli już lat naście), mam tydzień tylko dla siebie. Co tam, że jestem chora – mogłam się chociaż normalnie wychorować!

I dziś w końcu, po 5 dniach chorowania, obudziłam się bez jakiegoś bólu (gardła, głowy, ucha...). I zamiast wstać i cieszyć się tą chwilową wolnością, najpierw musiałam trochę poleżeć. Poleżeć skopana przez patriarchat. Tak jak leży na ulicy człowiek skopany przez jakichś zwyrodnialców. Bo w końcu mogłam po prostu leżeć w takim stanie tyle ile było mi trzeba, bez presji, że muszę od razu się podnieść...

Czy zrobię coś sensownego w ten tydzień? Wątpię. Zaraz się skończy.

Czy jest mi źle z tego powodu, że nic nie zrobię? Nie, po stokroć nie! Już samo to, że mogę tak sobie leżeć skopana i nie wstawać jest dla mnie mega przeżyciem! Odpoczynkiem, którego strasznie mi brakowało przez te wszystkie lata. Dlatego pewnie jeszcze nie raz będę tak leżeć, zanim dzieci wrócą do domu...

*mało kto nazwie to w ogóle urlopem

xlenka