$while false; do live; done

Mam wrażenie, że w momencie gdy skończyłam szkołę średnią, moje życie zatrzymało się w miejscu. Od tamtej pory tkwię jakby w nieskończonej pętli, tak jakby ktoś, kto programował moje życie, zapomniał o warunku wyjścia. Ludzie dookoła idą do przodu, znajomi ze szkoły już dawno pokończyli studia, niektórzy zrobili doktoraty i pracują już na habilitacje. Inni mają dobrą pracę i żyją sobie spokojnie. Moje dzieci rosną, jeszcze trochę i będą dorosłe. A ja cały czas stoję w tym samy miejscu.

I choćbym nie wiem jak bardzo się starała to nie potrafię ruszyć dalej.

Zawsze chciałam skończyć studia. Nie jakieś tam pierwsze lepsze, żeby mieć jakiś papierek do CV, ale takie, które będą zgodne z tym co lubię i do czego mam talent.

Dlaczego to dla mnie takie ważne? Bo mam tego pecha być kobietą w spektrum autyzmu, która na dodatek bardzo lubi przedmioty ścisłe i jest w te klocki nawet dobra. A żeby było ciekawiej, to żyję sobie w patriarchalnym świecie więc nie doświadczyłam tego szczęścia, jakim jest samodzielny wybór szkoły średniej zgodny z własnymi zainteresowaniami. Zrobiono to za mnie, bez pytania o zdanie. Dzięki temu mam dyplom technika ekonomisty. Tak wiem, że podstawą w ekonomii jest matematyka więc nie powinnam wcale narzekać. No niby tak, ale jednak nie. Bo matematyka w ekonomii jest ważna, ale dopiero na poziomie uniwersyteckim a nie szkoły średniej. W moim liceum nie było fizyki, chemii ani biologii a matematyka była ograniczona do minimum, bo gdzieś tą ekonomię trzeba było upchnąć w planie lekcji. Przez 4 lata szkoły średniej wystarczająco dobrze znienawidziłam ekonomię, by nawet nie myśleć o dalszej nauce w tym kierunku.

Mimo sprzeciwów (znowu chcieli za mnie wybrać) wybrałam studia na moim wymarzonym kierunku na wydziale fizyki. Ile ja się nasłuchałam, że nie dam sobie rady, że za głupia jestem, że nie miałam ani jednej lekcji fizyki więc po co ja w ogóle tam idę... Jednym słowem, jak zwykle miałam bardzo ciekawe wsparcie ze strony rodziny.

Ku zdziwieniu wszystkich, pierwsze półtora roku zaliczyłam bez większych problemów, wszystko na czas. Jejku, cały pierwszy rok studiów to najcudowniejszy okres w moim życiu. Nigdy wcześniej i nigdy później nie byłam tak szczęśliwa. W końcu poznałam ludzi z którymi coś mnie łączyło, jakieś zainteresowania itp. W tej chwili wiem, że od samego początku borykałam się z trudnościami wynikającymi ze spektrum, ale mimo to dawałam sobie radę.

Rodzina dała mi spokój i już się nie czepiała. Niestety okazało się, że moje szczęście zaczęło bardzo drażnić mojego ówczesnego chłopaka, który nie poszedł na żadne studia. Zamiast tego wybrał pracę. To on był bezpośrednią przyczyną mojego pierwszego wypalenia. Kryzys pojawił się pod koniec drugiego roku, musiałam wziąć urlop dziekański. Po powrocie nie było już tak samo. Ledwie dawałam radę, miałam typowe problemy związane z wypaleniem, czyli selektywna amnezja, trudności w uczeniu się itp.

Dochodzenie do siebie zajęło mi kilka lat. I w tym miejscu kończy się moja pętelka i zaczynam wszystko od nowa. No bo na wydziale fizyki zobaczyłam co mnie ominęło w liceum i poznałam odrobinę informatyki i nie potrafiłam z tego zrezygnować. Więc kolejna próba i kolejna porażka. I kolejne lata wychodzenia z kryzysu. Porażka oczywiście znowu dzięki ludziom, którzy ponoć mnie kochali (kochają). Zadziwiające jest to, że zawsze znajdzie się ktoś, komu przeszkadza moje dążenie do szczęścia, mimo, że to moje dążenie do szczęścia nie stoi w sprzeczności z ich interesem. Nawet jest wręcz przeciwnie, bo jaki jest pożytek z osoby pogrążonej w czymś co wygląda jak depresja...

Rok temu znowu wróciłam do początku mojej ukochanej pętelki. I znowu to samo. Tym razem dużo szybciej. Tym razem nikt szczególnie mi nie przeszkadzał. Już nie musiał. Wystarczył mi mój emocjonalny bagaż z poprzednich prób i jako taka wiedza co mnie czeka. Sama się wykończyłam strachem przed kolejną porażką i tym, że zależało mi jak nigdy dotąd bo i kierunek studiów był dla mnie szczególnie wyjątkowy – matematyka... Wcześniej tylko krążyłam gdzieś wokół tej matematyki, bo nigdy nie miałam odwagi spróbować, bo zawsze uważałam, że matematyka jest dla wybitnych, a ja oczywiście taka nie jestem, bo przecież moi bliscy od dziecka mi to powtarzali, bo wybitni z matematyki to mogą być przecież tylko mężczyźni...

Teraz mam jednak coś, czego wcześniej nie miałam. Wiem skąd się biorą moje wszystkie trudności. Paradoksalnie bycie w spektrum wcale nie jest tym, co mnie zawsze eliminuje ze studiów. Świadomość bycia w spektrum jest bardzo ważna i oczywiście pomaga. Ale tym co mnie naprawdę eliminowało były odwieczne starania moich bliskich, by zrobić ze mnie kogoś, kim nigdy nie byłam, nie jestem i nigdy nie będę. To decydowanie za mnie, co jest dla mnie najlepsze. To wymuszanie bym była ,,normalna”. To w końcu moje odwieczne próby i starania by spełnić oczekiwania neurotypowego świata by móc w nim zaistnieć na takich samych prawach jak osoby neurotypowe. Czyli nic innego, jak życie w fałszu.

Czy w takim razie można to nazwać życiem?

Nie, to nie jest życie. I im szybciej się z tym pogodzę, tym szybciej zacznę żyć. Więc tak, stoję w miejscu, ale nie dlatego, że utknęłam w nieskończonej pętli bez warunku wyjścia. Stoję w miejscu bo moja pętla życia w ogóle się nie wykonuje. Żeby zaczęła się wykonywać muszę zmienić fałsz na prawdę

$while true; do live; done

xlenka